Siódma część cyklu pod względem dobranych kompozycji, kreuje dwie przeciwstawne sobie płaszczyzny, które mimo istniejących różnic, ideologicznie tworzą całość. Gdy pierwszy z krążków przepełnia muzyka zmysłowa, delikatna, nacechowana wrażliwością, to krążek drugi budzący w słuchającym uśpione pokłady energii, stanowi jego alter ego. Składankę wykreowaną przez David’a Visan’a oraz Ravin'a dałoby się przyrównać do spokojnego wieczorku przy kawie i ciastku, który zamiast kończyć się utuleniem do snu, zabiera nas na karnawał w Rio. „Buddha Bar VII” stylistycznie przypomina dwa całkiem inne wydawnictwa – „Emmanuelle” oraz „Hotel Costes 7”. Mamy tu z jednej strony elementy bliskie Dalekiemu Wschodu, okraszone ciepłym, szepczącym, czasem wręcz leniwym wokalem, mogące doskonale ilustrować niejedną intymną sytuację. Natomiast z drugiej, pełne zafascynowanie muzyką Ameryki Południowej, przeplatane takimi smakołykami jak muzyka Mambayaga Project, budząca skojarzenia z cygańskim zespołem Fanfare Ciocarlia, czy filmami Emira Kusturicy. Odnajdujemy tu także prawdziwego tanecznego zabójcę, kryjącego się pod tytułem „Meduza” – przygniata intensywnymi uderzeniami, latynoskim wigorem, podlanym arabskim sosem. Co istotne, kompozycje, mimo swego gatunkowego podobieństwa, z łatwością dają się odróżnić. Za przykład mogą posłużyć trzy utwory: „Huong Vietnam”, „An Indian Summer”(wciąga niczym wir – wyraźna partia na fortepianie, wokal, balladowo–pop’owa aranżacja oraz syntezator niczym u Apollo Four Forty) i „Aja Maji” z nu jazz’owym tłem. Przy pierwszym kontakcie sprawiają wrażenie jednolitych, jednak dzieli je znacznie więcej, niż się może początkowo wydawać – wpływy kulturowe. Duże gratulacje należą się za remix Christopher’a Goze, który wyraźnie odmienił kompozycje Afterlife, wspomaganą głosem Dannii Minogue – brzmi niczym z pogranicza snu i jawy. Inną pozycją wyjątkowo wartą uwagi jest Bliss – „Breathe”. Wprawdzie odbiega od ogólnej stylistyki płyty, lecz melancholijny śpiew oraz sama warstwa muzyczna rekompensują ten delikatny odchył.
Na sam koniec należałoby wspomnieć o jednej jedynej wadzie tego wydawnictwa…nie można się zdecydować, który z krążków jest lepszy. Zarówno część „Sarod”, jak i „Sarangi” fascynują w takim samym stopniu – ponad dwie godziny zachwytów. Bez ogródek można stwierdzić, iż jest to najciekawsza z kompilacji tego typu w ostatnim czasie i jedna z najlepszych składanek w ogóle.
- Pobierz folder
Zachomikuj folder