-
46112 -
8139 -
44887 -
72143
191065 plików
1674,34 GB
Strzelali do niego i Niemcy, i Rosjanie, kiedy zrzucał broń powstańcom walczącym o Warszawę. Kapitan Antoni Tomiczek, ostatni w Polsce pilot, który pamięta tamtą łunę nad miastem.
Kapitan ma 93 lata i mieszka dziś pod Rybnikiem na Śląsku. Wciąż doskonale pamięta trasę, którą pokonywał w sierpniu i we wrześniu 1944 roku. Startował wtedy z lotniska eskadry koło Brindisi w północnych Włoszech i kierował się najpierw w stronę granicy jugosłowiańsko-albańskiej. Stamtąd brał kurs na północ.
- Po prawej zostawał Belgrad, po lewej Budapeszt. I wreszcie Tatry, Polska. Niektórzy się żegnali ze wzruszenia - wspomina.- Tatry były też ważnym punktem orientacyjnym. Od tego miejsca przykręcało się gaz i powoli schodziło na wysokość 200-300 metrów.
Latali tylko nocą. Jedni piloci jako drogowskaz łapali rzekę Rabę, inni San lub posuwali się brzegiem Wisły. - Ja miałem znakomitego nawigatora, więc skręcałem prosto na Kielce - dodaje Tomiczek.
Gdy pierwszy raz leciał na miejsce zrzutu nad Warszawę, w nocy z 21 na 22 sierpnia, już nad Kielcami dostrzegł potężną łunę, taką jak przy zachodzie słońca.
- To był jeden ogień, a my lecimy prosto w jego stronę - opowiada Tomiczek.
Nie poznał stolicy, był wstrząśnięty rozmiarem zniszczeń. Wydawało mu się, że całe miasto płonie. Ale nie. Tam, gdzie stacjonowali Niemcy, było ciemno. W ogniu stały kwartały i ulice, które zajmowali powstańcy. Z góry wyglądało to jak płonące gniazda, z których unosiły się nadpalone kawałki i wpadały w zakamarki samolotu.
- Nie było czasu się temu przyglądać, bo Niemcy rąbali do nas jak do tarczy. Kiedy zaczynał się ostry ostrzał, radiotelegrafista siarczyście przeklinał, a nawigator zaczynał modlitwę. Co trzeci nabój był świecący, miałem wrażenie, że różańce po niebie latają.
Lecieli wzdłuż Wisły. Jeden most, drugi, za trzecim skręt w lewo - prosto nad plac Krasińskich, miejsce zrzutu. Spakowane w kontenerach broń, medykamenty, żywność wypełniały dziewięć komór bombowca. - Bombardier otwierał luki i kontenery spadały na spadochronach - wspomina Tomiczek tak, jakby to działo się wczoraj.
Drogę z bazy we Włoszech do Polski i z powrotem - okrągłe 3 tys. km - pokonywali bez lądowania w ciągu 10-11 godzin. Starszy sierżant Tomiczek nie odchodził ani na moment od sterów. Na po-kładzie halifaksa oprócz niego była jeszcze sześcioosobowa załoga.
Skąd wiedzieli, że zrzut trafił we właściwe ręce? Po kilku dniach przychodził do bazy meldunek, czy przesyłka dotarła. Każdy kontener był ponumerowany, więc ustalenie ich losu nie było trudne.
Latali w pojedynkę, bez asysty myśliwców, żeby straty były mniejsze, ale i tak z jego eskadry nr 1586 nie dotarło na miejsce 15 samolotów. Zginęło ponad 100 ludzi.
W kolejną drogę nad Warszawę Tomiczek wyruszył już następnego dnia wieczorem. I znów musiał omijać te same pułapki. Najpierw niemieckie myśliwce nad Węgrami, potem przyczółek na Sanie, który zdobyła Armia Czerwona.
- sortuj według:
-
0 -
0 -
2 -
0
2 plików
152,81 MB