-
3126 -
360 -
457 -
1955
6119 plików
275,78 GB
Pamiętacie bad motherfuckera z „Pulp Fiction”? Tego bardzo przyjemnego gangstera, który się nawrócił, ponieważ uwierzył, że Bóg potrafi zamienić colę w pepsi albo znaleźć jego klucze? A Mace’a Windu pamiętacie? Skubaniec świetnie posługiwał się świetlnym mieczem, chociaż nie na tyle, by pokonać Anakina i Palpatine’a. Teraz wyobraźcie sobie taką oto hybrydę: słownictwo, charakter i porywczość ww. bandziora oraz biegłość w posługiwaniu się mieczem i zwinność mistrza Windu. Dodajcie do tego hektolitry krwi, wrzućcie w neosamurajskie (prawdopodobnie) realia i mniej więcej już wiecie, kim jest Afrosamuraj i jak będzie wyglądała opowiedziana w omawianym miniserialu historia.
Zanim przejdę do właściwej części recenzji, warto wspomnieć, że serial powstał na podstawie dōjinowej mangi, a na ten rok zapowiedziano także kinową aktorską wersję przygód Afrosamuraja. Motyw czarnoskórego samurajskiego wojownika przywodzić może na myśl film „Ghost Dog: Droga samuraja”, a co poniektórym część motów w tym serialu skojarzy się zapewne z „Kill Billem” Tarantina.
Ta krótka seria opowiada historię czarnoskórego samuraja, który w dzieciństwie był świadkiem śmierci swego ojca – mistrza we władaniu mieczem, od lat dzierżącego tytuł Numeru Jeden. Afrosamuraj jako malutki chłopiec widział, jak jego ojcu w brutalnym i niesprawiedliwym pojedynku odcięto głowę, która – a jakże by inaczej! – nim wyzionęła ducha, zdążyła jeszcze powiedzieć: Pomścij mnie. Zabójca ojca powiedział, że będzie na chłopca czekał. Ten poprzysiągł zemstę, przez lata trenował i zdobył tytuł Numeru Dwa, który pozwala mu wyzwać do walki Numer Jeden. Teraz pozostaje jedynie go odnaleźć i stoczyć z nim walkę...
Historia jest banalna i od początku wiadomo, jak się skończy. To kolejna z setek różnych produkcji opowiadających o krwawej zemście, której największą atrakcją są efektowne pojedynki, odcinane członki i litry krwi. Jakoś się temu nie dziwię, w końcu owo anime powstało dla potrzeb rynku amerykańskiego, a Amerykanów nie należy przemęczać zbyt rozbudowaną fabułą. Ale bez złośliwości – „Afrosamuraj” to seria służąca przede wszystkim rozrywce, i jako taka się sprawdza. Oczywiście jeśli widz nie ma nic przeciwko bezsensownej przemocy, a lubi od czasu do czasu obejrzeć maksymalną sieczkę. Całość trwa trochę ponad dwie godziny, więc spokojnie można usiąść w fotelu z piwem i chipsami, żeby obejrzeć wszystkie pięć odcinków za jednym razem. Jak dla mnie jest to przyjemna recepta na spędzenie wieczoru.
Punktem wyjściowym w historii jest śmierć ojca Afrosamuraja, od której rozpoczyna się ta opowieść. My będziemy obserwować czarnoskórego wojownika w drodze prosto do mordercy, która zakończyć ma się ostatecznym pojedynkiem, a także wydarzenia z przeszłości, które miały miejsce po śmierci ojca. Oglądamy w nich młodego Afro uczącego się posługiwaniem bronią oraz dążącego do odnalezienia numerów Dwa i Jeden.
Kiepscy są bohaterowie, mają oni bardzo słabe osobowości. Nasz protagonista żyje jedynie zemstą i zdaje się, że tylko to trzyma go przy życiu. Towarzyszący mu znajomy to komediowy element, a reszta bohaterów to w większości ludzie czyhający na Afro, chcący go zabić i odebrać tytuł Numeru Dwa. Postaci epizodyczne z przeszłości raczej nie mają tutaj większego znaczenia.
Jeśli chodzi o bohaterów, to muszę przyznać, że jednak trochę spodobał mi się ich styl bycia – twórcy z czarnoskórego zrobili samuraja, przypisując mu cechy charakterystyczne dla murzyńskiej młodzieży w amerykańskiej kulturze masowej, np. pali on blanta za blantem, używa wulgarnego słownictwa itd.
W produkcję tego anime zamieszane było studio Gonzo. Zazwyczaj po tym krótkim stwierdzeniu wymieniałem mankamenty wykonania graficznego, co stało się poniekąd jakąś formą tradycji na Azunime, ale nie w tym przypadku – grafika i animacje o dziwo spodobały mi się. Twórcom udało stworzyć się dość klimatyczną pod względem wizualnym rzeczywistość, którą trudno osadzić w konkretnych realiach. Z jednej strony mamy tutaj samurajów i elementy przywodzące na myśl czasy ich świetności, z drugiej natomiast Afrosamuraj walczy z robotem, bohaterowie posługują się komórkami czy specjalnymi futurystycznymi goglami. A wracając do grafiki – ludziom z Gonzo udało się poradzić ze wszystkimi elementami. Być może ma na to wpływ fakt, że użycie komputerów ograniczono do minimum, dzięki czemu nie mamy tutaj fatalnych komputerowych animacji, będących wizytówką studia. Animacje są płynne, nie zapomniano o takich elementach jak np. poruszane wiatrem włosy Afro. Choreografie pojedynków są ciekawe i bardzo dynamiczne, a każda walka to kilkadziesiąt ran, z których tryska posoka, oraz wiele obciętych członków. Nienajgorsze są także scenerie, przeważnie „chłodne”, dobrze wpisujące się w klimat tej opowieści.
Ładnie wypada także oprawa muzyczna, na którą składają się rapowe/hiphopowe kompozycje autorstwa RZA. Sprawa ma się podobnie jak w „Samurai champloo” – można nie lubić hip-hopu, ale jeśli wczuje się w klimat opowieści, będzie on tylko dobrym uzupełnieniem całości. Serial oryginalnie zdubbingowany został w języku angielskim, a gwiazdą tej ścieżki dźwiękowej jest Samuel L. Jackson – nieprzypadkowo we wprowadzeniu wspomniałem o dwóch postaciach, w które wcielił się ów aktor. Głosy nagrane i dobrane zostały dobrze, a co ważne – nie rażą tak jak np. w „Vampire Hunter D: Żądza krwi”.
Podsumowując: „Afrosamuraj” na pewno nie jest anime wyjątkowym i wielu osobom się nie spodoba. To rzecz dla mało wymagającego widza, pragnącego jedynie czystej rozrywki. Serial ma klimat, który pozwoli przetrwać przewidywalną fabułę i kiepskich bohaterów. To rzecz w sam raz na jeden raz do obejrzenia wieczorem przy piwie – nim zaczniemy się nudzić, już się skończy. Nie polecam jednak wszystkim, ale wybór – oglądać czy nie – pozostawiam już sumieniu czytającego.
Recenzja skopiowana z serwisu Azumine.net
- sortuj według:
-
5 -
0 -
5 -
0
10 plików
0,89 GB