-
8347 -
9129 -
4153 -
9218
38689 plików
6089,52 GB
Simon Toyne – ukończył Uniwersytet Londyński, gdzie specjalizował się w języku angielskim i aktorstwie, potem pracował niemal przez dwadzieścia lat w telewizji, by w końcu zostać powieściopisarzem.
"Sanctus" jest jego pierwszą książką, a zarazem pierwszym tomem trylogii Ruina.
W fikcyjnym tureckim mieście Ruiny wznosi się Cytadela, będąca siedzibą zakonu, który od lat, przy użyciu wszelkich środków – często kosztem własnego i cudzego życia – strzeże sekretu związanego z historią chrześcijaństwa. Kiedy Brat Samuel pewnej nocy wspina się na szczyt Cytadeli i rzuca w trzystumetrową przepaść na spotkanie śmierci, niosąc na swoim ciele znaki mogące zdradzić tajemnicę strzeżoną przez fanatycznych zakonników, oczy całego świata zwracają się ku nim. Nigdy przedtem nie było tak wielkiej szansy na wyszarpanie mnichom sekretu.
Jednak wiadomość na ciele Samuela przeznaczona jest tylko dla jednych oczu – to kod, który może rozwiązać jedynie siostra mnicha, nagle wrzucona pomiędzy tych, którym zależy na poznaniu tajemnicy, a tych, którzy za wszelką cenę będą starali się temu zapobiec.
Pomyśleliście o Danie Brownie i „Kodzie Leonarda da Vinci”? Znowu?! Nie czujcie się winni. Porównanie nie tyle ukradkiem zagląda przez drzwi, co wyważa je radośnie, aż pękają zawiasy, a drzazgi fruną w powietrze, by potem długo, długo opadać w wesołym tańcu boogie–woogie.
Dan Brown skoczył równo i wysoko. Wielu było po nim, którzy „też tak chcieli”. Część wybiła sobie zęby, część pogruchotała kości, książki innych przeszły bez specjalnego echa, a dzisiaj mało kto o nich pamięta. I chociaż niektórym wyszło też całkiem całkiem, jak dotąd powtórzenie sukcesu „Kodu” się nie powiodło. Nic też nie wskazuje na to, aby i tym razem to miało nastąpić. Muszę jednak przyznać, że „skok” debiutującego Simona Toyne'a, choć jak dotąd nie dorównał wyczynowi Browna, sam w sobie jest skokiem mocnym i dość spektakularnym. Użyłam wyrażenia „póki co”, ponieważ „Sanctus” jest tomem otwierającym apokaliptyczną trylogię, a przecież wszystko może się jeszcze zdarzyć.
Książka utrzymana jest w tonie sensacji, stojącej w tym przypadku na bardzo wysokim poziomie. Krótkie rozdziały, mnogość bohaterów, którzy na zmianę i w sposób dość gwałtowny popychają akcję do przodu. Simon Toyne, zapełniając karty powieści, stawia czytelnika przed coraz większą liczbą zagadek, a wiedzą prowadzącą do ich rozwiązania dzieli się z oszczędnością zakrawającą na chciwość. Przez większość lektury autor utrzymuje czytelnika w stanie wciąż rosnącego zainteresowania i dopiero pod koniec przychodzi czas na odpowiedzi.
Taka konstrukcja powieści sprawia, iż pochłania się ją w mgnieniu oka. Sprawną narracją autor tylko nam to ułatwia. Styl Simona Toyne'a zaliczyłabym do stylu, który lubię nazywać „niewidzialnym”, gdzie człowiek ani nie potyka się na koślawo zbudowanych fragmentach, ani nie zatrzymuje co i rusz, aby porozpływać się w zachwytach nad niesamowitą konstrukcją zdań, bogactwem opisów czy głębią skrywaną w umysłach bohaterów – w sam raz, aby w przystępny sposób podać fabułę grającą w „Sanctusie” pierwsze skrzypce.
A jeżeli o fabule mowa: przez większość stron nie skupia się ona na tym, co skrywa przed światem zakon, jak można by się spodziewać. Raczej na bohaterach desperacko broniących tej tajemnicy oraz tych, którzy robią wszystko, aby ją wyszarpać. Ci pierwsi z zimną krwią raz po raz ładują broń, drudzy usiłują umknąć przeznaczonym im kulom. Spora liczba pościgów i strzelanin oraz akcja gnająca na złamanie karku czynią z „Sanctusa” książkę dostarczającą rozrywki na bardzo wysokim poziomie. Złaknionym sensacji szczerze polecam!
Nie ma plików w tym folderze
-
0 -
0 -
0 -
0
0 plików
0 KB