-
1141 -
4655 -
8013 -
935
15315 plików
2307,57 GB
Karolina Gepferd ma 20 lat. Kiedy się urodziła, nic nie wskazywało na to, że coś jest z nią nie tak. Wkrótce jednak pojawiły się wielkie problemy. Dziś jest studentką, a po dawnych problemach nie ma śladu. Kto jej pomógł? Święty Mikołaj z Pierśćca, za którego wstawiennictwem modliła się mama dziewczyny - pani Ligia Gepfert z Górek Wielkich k. Skoczowa.
Tuż po urodzeniu dziecko miało problemy ze złapaniem piersi. Pani Gepfert nie chciała jednak podawać jej sztucznego pokarmu i uparcie ściągała mleko. Po pewnym czasie zauważyła, że jedno oko córeczki jest mniejsze, zaniepokoił ją także dziwny kształt czaszki. Karolinka była jednak regularnie badana i lekarze pediatrzy nie spostrzegli w jej budowie i zachowaniu niczego niepokojącego. Pewnego dnia pani Ligia zauważyła w jednym z oczu tzw. objaw zachodzącego słońca. Poszła z dzieckiem do okulistki. Lekarka obejrzała oczy i stwierdziła, że są one dobrze zbudowane, a problem tkwi w głowie. To był pierwszy sygnał.
Zaniepokojona matka udała się po poradę do znajomego lekarza. - Jego zdaniem Karolinka wyglądała na dziecko neurologiczne. Ktoś inny zwrócił uwagę na to, że dziewczynka jest zbyt spokojna - relacjonuje Ligia Gepfert.
Kiedy Karolinka miała 3,5 miesiąca, pojawiły się biegunki - 8-10 stolców dziennie. Nie pomagały na to żadne lekarstwa. - Wtedy zauważyłam, że Karolina nie tylko się zatrzymała w rozwoju, ale wręcz się uwsteczniła. Znajomy załatwił nam wówczas wizytę u pani doktor neurolog w Bytomiu. Pojechaliśmy do kliniki, kiedy Karola miała 7 miesięcy. Pani doktor wystarczyło jedno spojrzenie na naszą córkę. "To wodniaki. I to do zabiegu" - powiedziała już w drzwiach. Wystraszyłam się, że to wodogłowie. Okazało się, że woda obrosła błoną - była otorbiona. Trzeba było zrobić zabieg, bo nie dało się jej wyciągnąć igłą.
"On działa"
Wodniaki były dwa, więc zdecydowano zrobić dwie trepanacje. Konieczne było jednak zrobienie zdjęcia na tomografie, a na to trzeba było czekać pół roku. - Słysząc o naszych problemach, koleżanka - katechetka powiedziała mi o św. Mikołaju z Pierśćca. "On działa" - usłyszałam. Nie mogę powiedzieć, że bardzo wierzyłam, że nam pomoże. Prośbę o wsparcie do Świętego traktowałam raczej jako rodzaj swoistej polisy ubezpieczeniowej. Nie chciałam wyrzucać sobie potem, że nie próbowałam. Dzień po uzyskaniu tej informacji pojechałam do Pierśćca. Po dotarciu na miejsce opowiedziałam księdzu o Karolince i poprosiłam o potarcie chusteczki. Choć był wieczór, ksiądz bez wahania spełnił moją prośbę. W tym czasie Karola leżała na oddziale zakaźnym. Podczas odwiedzin widywałam ją tylko przez szybę. Kiedy więc jechałam do niej z chusteczką, zastanawiałam się, w jaki sposób potrę nią jej główkę. I wtedy stał się pierwszy cud św. Mikołaja. Pani doktor pozwoliła mi wziąć małą na ręce, mogłam więc otrzeć Karolce głowę chusteczką z Pierśćca - opowiada pani Gepfert.
Karolinka wciąż jednak czekała na wykonanie tomografii. Gdy w końcu ją wykonano, potwierdziła obecność dwóch ogromnych wodniaków oraz rozległe zaniki kory mózgowej.
"Mózg się podniósł"
Pani Gepfert wspomina: - Wiedzieliśmy, że coś z tym trzeba zrobić. Po rozmowie z mężem zdecydowaliśmy się na operację. Lekarze ostrzegali nas, że dziecko może umrzeć w jej trakcie. Uważałam, że lepiej, by umarła na stole pod znieczuleniem. Gdyby jednak coś nie wyszło i Karolinka nie rozwijałaby się prawidłowo i tak nigdzie byśmy naszej córki nie oddali. Była przecież nasza - była naszym pierwszym dzieckiem.
Między 7 a 9 miesiącem życia dziewczynka przeszła dwie operacje. Podczas każdej z trepanacji usuwano jednego wodniaka. Z głowy dziecka wyciągnięto 180 ml wody. - Trzeba przyznać, że Karola miała dużo szczęścia, gdyż w tym czasie takie operacje przeprowadzano w Polsce dopiero od 7 lat. Operacja odbyła się w Ligocie. Przez cały czas Karolą opiekował się św. Mikołaj, bo to co się wówczas działo, to nie były przypadki...
- Kiedy jechałam w pociągu z Pierśćca, spotkałam dziwnego człowieka. Do dziś pamiętam lęk, choć samej sytuacji już nie pamiętam. Po tej podróży byłam przekonana o opiece św. Mikołaja. Potem - podczas wizyty w szpitalu w Bytomiu powiedziano mi, że jest mała szansa, że Karolina będzie operowana, gdyż zaplanowano już na ten dzień trzy operacje. Mimo to zawieziono córkę do Ligoty. Dziwnym trafem jedno z dzieci dostało wtedy wysokiej gorączki, więc nie mogło być operowane i Karolinka mogła zająć jego miejsce.
- W szpitalu w Ligocie ubrałam fartuch i dano mi potrzymać dziecko. Dlaczego? Może myśleli, że jestem kimś z personelu? Siedziałam z nią, mogłam się z nią pożegnać. Była wesoła. Dwójkę dzieci szybko zoperowano. Karola była najdłużej na sali operacyjnej. Strasznie się denerwowałam, liczyłam się ze wszystkim. Miałam przecież świadomość, co się dzieje z córką. W końcu ją wywieźli, była już lekko rozbudzona. Wzięłam ją na ręce, by zanieść do karetki. Wtedy wręczyli mi kartę po operacji. Kiedy byłam w windzie rzuciłam na nią okiem i do dziś pamiętam widniejące na niej słowa: "Mózg się podniósł i zaczął pracować". Tyle pamiętam, to było dziwne, niezrozumiałe. Pojechaliśmy z powrotem do Bytomia. Powiedziano mi, że wszystko jest w porządku.
Dwa tygodnie później miała się odbyć kolejna operacja. Okazało się wówczas, że córka ma słabe wyniki morfologii krwi. W takim stanie mogła nie dostać się na operację, więc trzeba było jej pomóc. Poproszono, by mąż oddał krew dla córki. Mąż - czynny zawodnik - oddał krew, ale był właśnie po treningu i prawdopodobnie dlatego krew miała dziwny skład, tak że córka jej nie przyjęła.
Któregoś dnia w szpitalu nie dano mi dziecka. Pani doktor powiedziała, że podawano jej krew, ale jej nie przyjęła, że wystąpił krwiomocz i żółtaczka, sytuacja jest ciężka i nie wiadomo, co będzie dalej. Dodała, że będzie dobrze, jeśli przeżyje do rana. Zdecydowałyśmy, że nie odwiedzę Karoli, by nie pogorszyć sytuacji. Miała podłączoną do głowy kroplówkę - że się to udało, to już był cud.
Siła modlitwy
- Pojechałam do domu, opowiedziałam wszystko mężowi, który jest niewierzący. "Pomódl się" - powiedział. Na drugi dzień, kiedy przyjechałam do szpitala, okazało się, że jest lepiej. Operacja mogła się odbyć w zaplanowanym wcześniej czasie. I znów sytuacja się powtórzyła - mózg się podniósł i zaczął pracować.
Dziewczynka powróciła do domu, kiedy miała dziewięć miesięcy. Idąc do szpitala, pod względem rozwojowym była na poziomie dziecka 3-miesięcznego. Tam spędziła półtora miesiąca. Po skończeniu 9. miesiąca stanęła na nogach w łóżeczku.
- Nie wiedzieliśmy, jak Karola po tych dwóch operacjach będzie się rozwijać. Była opóźniona w rozwoju. Każdy dzień pokazywał, że nie jest źle, ale nie było też dobrze. Miała zeza porażeniowego, który raczej się nie cofa, szmery w sercu, słabszą całą lewą stronę ciała, problemy z biodrem, kolanem, koślawe stopy, tendencję do skrzywienia kręgosłupa. Potrzebna była rehabilitacja.
Praca, ale nie syzyfowa
- Rozwijała się bardzo nierównomiernie. Była diagnozowana co dwa lata. Jako nauczyciel nauczania początkowego wiedziałam, że coś jest nie tak. Pracowaliśmy intensywnie, ale niewiele z tego wychodziło. Dużo czytała, a mimo to robiła straszne błędy. Pewnego dnia nauczycielka powiedziała mi, że Karola ma dysleksję. Przeprowadzono badania i okazało się, że ma zerową pamięć wzrokową, a dobrą ruchową. Inteligencja - 125. Wiedzieliśmy więc, że kora mózgowa działa dobrze, ale muszą być inne defekty.
Zaczęła się katorżnicza praca, która wkrótce dała bardzo dobre efekty. - Dla Karoliny ten czas na pewno nie był łatwy, ale ona zawsze była niesamowicie ambitna, sama chciała pracować. Wyniki nauczania znacznie się poprawiły, a z wieloma problemami nauczyła się żyć. Powoli ze słabej uczennicy, dzięki ciężkiej pracy, samozaparciu, może nawet trochę "chorej ambicji" stała się najlepszą uczennicą w szkole podstawowej oraz jedną z dwóch najlepszych w szkole średniej. Startowała w kilku olimpiadach naraz. Zawsze chciała być najlepsza. Miała problemy z angielskim, więc chodziła na kurs i na maturze dostała z niego ocenę bardzo dobrą. Polski zdała na piątkę. Po maturze dostała się na chemię na Politechnikę Śląską, a w ubiegłym roku na medycynę. Karola jest bardzo utalentowana plastycznie - zdobyła brązowy medal w Tokio na międzynarodowym konkursie plastycznym. Uprawiała też towarzyski taniec turniejowy.
W domu mamy taką zasadę - jeśli napotykasz na przeszkodę, nie uciekaj, ale spróbuj ją przeskoczyć. Nie dasz rady? Przejdź, wydrap się, przejdź pod nią, znajdź jakiś sposób, żeby ją pokonać. Takie podejście do życia przekazujemy naszej trójce dzieci.
Walka z przeszkodami
- Karola zaczęła się skarżyć na ból kolana. Kiedy po dłuższym czasie zrobiliśmy prześwietlenie, okazało się, że w lewym kolanie jest martwica kości. Nie pojechałam wtedy do św. Mikołaja, ale cały czas się modliłam, byłam przekonana o jego opiece. Lekarze chcieli od razu operować i umieścić w kolanie specjalne śruby. Dzięki dobremu, zupełnie obcemu człowiekowi dostałam się na wizytę do profesora do Warszawy, który mówił już o cienkim drucie. Pojawiła się nadzieja, że uda się jeszcze zrobić coś innego. Wtedy ktoś powiedział mi o Klinice św. Łukasza w Bielsku-Białej. Tam okazało się, że da się wyleczyć kolano bez drutu, metodą artroskopii. Dziewczyna dziś biega, uprawia aerobik, właściwie kolano nie stwarza jej żadnych ograniczeń.
- Karola wie, że modliłam się o jej zdrowie do św. Mikołaja, zresztą była ze mną w Pierśću. Jak obiecałam Świętemu, jeden z synów ma na drugie imię Mikołaj. Cały czas czuję jego opiekę. On naprawdę "działa", jego pomocy doświadczyło już kilka osób w mojej rodzinie, a także ja sama, kiedy miałam problemy zdrowotne.
- Dziś po wszystkich przejściach z Karolą mogę powiedzieć ludziom, żeby nawet w najtrudniejszych momentach życia wiedzieli, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Trzeba tylko tego wyjścia szukać. Ważne jest, żeby wiedzieć, że poszukując celów krótkich - jak choćby zdrowia dziecka - osiągamy życie wieczne. Drobne cele pomagają odnaleźć ten właściwy, prawdziwy cel naszego życia. Jeśli idzie się drogą poszukiwania i trafia się na przeszkody, których nie da się przejść, to one tak naprawdę są po to, żeby nas wzmocnić, dają siłę do rozwiązywania trudnych spraw. Szukając wyjścia, rozwiązań, znajdujemy Pana Boga. Po takim treningu człowiek staje się mocny, dochodzi do Niego. Zawsze wierzyłam w Boga, ale dopiero od czasu problemów z Karoliną zaczęłam wierzyć Panu Bogu. To nie przyszło tak od razu, to był proces. Od tego też momentu tak naprawdę, bezinteresownie zaczęłam kochać ludzi.
Małgorzata Pabis, hb
Zdjęcia: archiwum rodzinne
Nie ma plików w tym folderze
-
0 -
0 -
0 -
0
0 plików
0 KB