Wykorzystujemy pliki cookies i podobne technologie w celu usprawnienia korzystania z serwisu Chomikuj.pl oraz wyświetlenia reklam dopasowanych do Twoich potrzeb.

Jeśli nie zmienisz ustawień dotyczących cookies w Twojej przeglądarce, wyrażasz zgodę na ich umieszczanie na Twoim komputerze przez administratora serwisu Chomikuj.pl – Kelo Corporation.

W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia dotyczące cookies w swojej przeglądarce internetowej. Dowiedz się więcej w naszej Polityce Prywatności - http://chomikuj.pl/PolitykaPrywatnosci.aspx.

Jednocześnie informujemy że zmiana ustawień przeglądarki może spowodować ograniczenie korzystania ze strony Chomikuj.pl.

W przypadku braku twojej zgody na akceptację cookies niestety prosimy o opuszczenie serwisu chomikuj.pl.

Wykorzystanie plików cookies przez Zaufanych Partnerów (dostosowanie reklam do Twoich potrzeb, analiza skuteczności działań marketingowych).

Wyrażam sprzeciw na cookies Zaufanych Partnerów
NIE TAK

Wyrażenie sprzeciwu spowoduje, że wyświetlana Ci reklama nie będzie dopasowana do Twoich preferencji, a będzie to reklama wyświetlona przypadkowo.

Istnieje możliwość zmiany ustawień przeglądarki internetowej w sposób uniemożliwiający przechowywanie plików cookies na urządzeniu końcowym. Można również usunąć pliki cookies, dokonując odpowiednich zmian w ustawieniach przeglądarki internetowej.

Pełną informację na ten temat znajdziesz pod adresem http://chomikuj.pl/PolitykaPrywatnosci.aspx.

Nie masz jeszcze własnego chomika? Załóż konto

Ernest Hemingway - Wyspy na Golfsztromie.part3.rar

maryspol1 / audiobooki / Hemingway Ernest / Wyspy na Golfsztromie / Ernest Hemingway - Wyspy na Golfsztromie.part3.rar
Download: Ernest Hemingway - Wyspy na Golfsztromie.part3.rar

49 MB

0.0 / 5 (0 głosów)

Komentarze:

Nie ma jeszcze żadnego komentarza. Dodaj go jako pierwszy!

Aby dodawać komentarze musisz się zalogować

Ernest Hemingway

Wyspy na Golfsztromie

Nota Charles Scribner Jr. i ja
pracowaliśmy razem nad przygotowaniem tej książki do opublikowania z
oryginalnego rękopisu Ernesta. Poza zwykłymi poprawkami pisowni i
przestankowania poczyniliśmy w rękopisie pewne skróty, gdyż uważałam, że Ernest
z pewnością sam by ich dokonał. Książka jest w całości Ernesta. Nie dodaliśmy do
niej niczego. Mary Hemingway Część I Bimini I Dom stał na najwyższej części
wąskiego pasma lądu pomiędzy portem a otwartym morzem. Przetrzymał już trzy
huragany i był zbudowany solidnie jak okręt. Ocieniały go wysokie palmy
kokosowe, przygięte przez pasaty, a z drzwi od strony oceanu można było zejść po
skarpie i białym piasku do Golfsztromu. Woda Golfsztromu była zwykle
ciemnobłękitna, kiedy się na nią patrzało, a nie było wiatru. Ale kiedy się do
niej wchodziło, widziało się tylko jej zieloną świetlistość nad tym mączystym,
białym piaskiem i można było dojrzeć cień każdej dużej ryby na długo przedtem,
nim zdołała podpłynąć do plaży. Było to bezpieczne i doskonałe miejsce do
kąpieli za dnia, ale nie nadawało się do pływania nocą. W nocy przybliżały się
do plaży rekiny polujące na skraju Golfsztromu i z górnej werandy domu słyszało
się w ciche noce pluskanie ściganych przez nie ryb, a jeśli się zeszło na plażę,
można było dojrzeć fosforyzujące szlaki, które pozostawiały w wodzie. W nocy
rekiny nie bały się niczego i wszystko bało się ich. Ale za dnia trzymały się z
dala od czystego, białego piasku, a jeśli podpływały, widziało się już z daleka
ich cienie. Mężczyzna nazwiskiem Thomas Hudson, który był dobrym malarzem,
mieszkał w tym domu i pracował tam i na wyspie przez większą część roku. Kiedy
się żyje dostatecznie długo pod tą szerokością geograficzną, zmiany pór roku
stają się tam równie ważne jak wszędzie indziej i Thomas Hudson, który kochał tę
wyspę, nie chciał opuścić żadnej wiosny ani lata, jesieni czy zimy. Czasami lato
bywało zbyt upalne, kiedy wiatr ustawał w sierpniu albo kiedy pasaty nie wiały w
czerwcu i lipcu. We wrześniu, październiku i nawet na początku listopada
zdarzały się huragany, a niespodziewane burze tropikalne mogły przyjść każdej
chwili począwszy od czerwca. Jednakże w prawdziwe miesiące huraganów jest piękna
pogoda, jeżeli nie ma burz. Thomas Hudson przez wiele lat studiował burze
tropikalne i potrafił poznać po niebie, że będzie jakieś tropikalne zakłócenie,
jeszcze na długo zanim barometr wskazał jego obecność. Hudson umiał wytyczać
burze i wiedział, jakie środki ostrożności należy przeciwko nim przedsiębrać.
Wiedział też, co to znaczy przeżyć huragan razem z innymi ludźmi na wyspie i
jaką więź on wytwarza między wszystkimi tymi, co go przeszli. Wiedział również,
iż mogą być huragany tak straszne, że nic nie zdoła ich przetrzymać. Mimo to
zawsze myślał, że gdyby kiedyś przyszedł taki właśnie, chciałby tam wtedy być i
zginąć razem z domem, jeśliby go zmiotło. Dom miał nieomal równie dużo z okrętu,
jak z domu. Ulokowany tak, aby opierać się burzom, był wbudowany w wyspę, jak
gdyby stanowił jej cząstkę; ale ze wszystkich okien widziało się morze i był tam
dobry przewiew, tak że miało się świeże powietrze do spania nawet w najgorętszą
noc. Pomalowany był na biało dla chłodu w lecie i widziało się go już z daleka z
Golfsztromu. Był najwyższym punktem na wyspie, poza długą kępą wysokich drzew
kazuarynowych, będących pierwszą rzeczą, jaką się dostrzegało, gdy wyspa
wyłaniała się z morza. Wkrótce po tym, gdy się dojrzało ciemną plamę drzew
kazuarynowych ponad linią morza, widziało się białą bryłę domu. A potem, kiedy
podpłynęło się bliżej, ukazywała się wyspa w całej długości, z palmami
kokosowymi, domkami o poszyciu z desek, białą linią plaży i zielenią Wyspy
Południowej, która rozciągała się za nią. Ilekroć Thomas Hudson zobaczył ten dom
tam, na wyspie, czuł się szczęśliwy na jego widok. Zawsze myślał o nim jako o
statku. Zimą, kiedy wiały wiatry północne i robiło się naprawdę zimno, w domu
było ciepło i przytulnie, ponieważ miał on jedyny kominek na wyspie. Był to duży
kominek z otwartym paleniskiem i Thomas Hudson palił na nim drewnem wyrzucanym
przez morze na brzeg. Miał duży stos tego drewna ułożony pod południową ścianą
domu. Było zbielałe od słońca i wygładzone piaskiem niesionym przez wiatr, i
zdarzało mu się tak polubić różne jego kawałki, że niechętnie je spalał. Ale po
wielkich burzach zawsze przybywało drewna wyrzuconego na plażę i przekonał się,
że jest przyjemnie palić nawet te kawałki, które polubił. Wiedział, iż morze
wyrzeźbi ich więcej, i w zimne noce zasiadał w dużym fotelu przed ogniem, czytał
przy świetle lampy stojącej na ciężkim stole z desek i czytając podnosił głowę,
aby posłuchać dmącego na zewnątrz północno_zachodniego wiatru i huku przyboju, i
wpatrywał się w wielkie, zbielałe, płonące kawały drewna. Czasami gasił lampę,
kładł się na dywanie na podłodze i przypatrywał się kolorowym obrzeżom, jakie
sól morska i piasek w drewnie nadawały spalając się płomieniom. Leżąc na
podłodze, miał oczy na wysokości płonącego drewna i widział zarys płomienia,
który się odeń odrywał, i czuł się zarazem smutny i szczęśliwy. Każde palące się
drzewo działało na niego w ten sposób. Ale płonące drewno, które morze wyrzuciło
na brzeg, robiło z nim coś, czego nie potrafił określić. Myślał, że pewnie jest
źle je palić, skoro tak je lubi, ale nie czuł z tego powodu żadnej winy. Leżąc
na podłodze czuł na sobie wiatr, chociaż w rzeczywistości smagał on dolne węgły
domu i najniższą trawę na wyspie, korzenie nadmorskich zielsk i chwastów, i sam
piasek. Na podłodze czuł łomotanie przyboju, tak jak pamiętał, że czuł ogień
ciężkich dział leżąc na ziemi blisko jakiejś baterii dawno temu, kiedy był
młodym chłopcem. Kominek był wspaniałą rzeczą w zimie, a przez wszystkie inne
miesiące Hudson spoglądał na niego z czułością i myślał, jak to będzie, gdy zima
przyjdzie znowu. Zima była najlepszą ze wszystkich pór na wyspie i wyczekiwał
jej przez całą resztę roku. II Zima się skończyła i wiosna już prawie minęła,
kiedy synowie Thomasa Hudsona przyjechali na wyspę tego roku. Było umówione, że
wszyscy trzej spotkają się w Nowym Jorku, razem wyjadą pociągiem, a potem
przylecą z kontynentu samolotem. Były jak zwykle trudności z matką dwóch spośród
chłopców. Zaplanowała sobie podróż do Europy, nie mówiąc oczywiście nic ich
ojcu, i chciała ich zabrać na lato. On mógł ich mieć u siebie na święta Bożego
Narodzenia; naturalnie po Bożym Narodzeniu. Samo Boże Narodzenie mieli spędzić z
nią. Thomas Hudson znał już dobrze ten układ spraw i w końcu nastąpił jak zwykle
kompromis. Dwaj młodsi chłopcy mieli przyjechać do ojca na wyspę na pięć
tygodni, następnie zaś odpłynąć z Nowego Jorku statkiem linii francuskich, klasą
studencką, i spotkać się z matką w Paryżu, gdzie chciała kupić coś niezbędnego z
ubrania. Podczas podróży miał się nimi opiekować starszy brat, młody Tom.
Następnie młody Tom miał spotkać się ze swoją matką, która nakręcała film na
południu Francji. Matka młodego Toma nie prosiła o niego i chętnie by się
zgodziła, żeby był u ojca na wyspie. Ale cieszyła się, że go zobaczy, więc był
to rozsądny kompromis z nieugiętą decyzją matki młodszych chłopców. Była to
zachwycająca i urocza kobieta, która nigdy w życiu nie zmieniła raz powziętego
planu. Jej plany zawsze powstawały w tajemnicy, jak plany dobrego generała, i
były równie twardo przeprowadzane. Można było dokonać kompromisu, ale nigdy
zasadniczej zmiany planu, bez względu na to, czy plan ów został powzięty w
bezsenną noc, w gniewny poranek czy w zaprawiony dżinem wieczór. Plan był
planem, a decyzja naprawdę decyzją i Thomas Hudson, wiedząc to wszystko i będąc
dobrze obznajomionym z praktyką rozwodu, cieszył się, że osiągnięto kompromis i
że dzieci przyjeżdżają na pięć tygodni. "Jeżeli pięć tygodni jest tym, co
dostajemy - myślał - to taki już nasz los. Pięć tygodni to spory kawałek czasu
do spędzenia z kimś, kogo się kocha i z kim chciałoby się być zawsze. Tylko
dlaczego w ogóle odszedłem od matki Toma? Lepiej o tym nie myśleć - powiedział
sobie. - To jest jedyna rzecz, o której lepiej nie myśleć. A z drugiej żony masz
świetne dzieciaki. Bardzo to dziwne i bardzo skomplikowane i wiesz, ile dobrych
cech mają po niej. To wspaniała kobieta i też nie powinieneś był nigdy jej
rzucać." A potem powiedział do siebie: "Tak. Ale musiałem." Jednakże nie martwił
się zbytnio tym wszystkim. Już dawno przestał się martwić i poczucie winy
egzorcyzmował jak mógł pracą, i teraz obchodziło go tylko to, że chłopcy
przyjeżdżają i że powinni dobrze spędzić lato. A potem powróci do pracy. Nieomal
wszystko prócz dzieci udało mu się zastąpić pracą i regularnym, normalnym życiem
zawodowym, które zbudował sobie na wyspie. Uważał, że stworzył tam coś, co
przetrwa i co go wciągnie. Teraz, kiedy tęsknił do Paryża, wspominał Paryż
zamiast tam jechać. To samo dotyczyło całej Europy i znacznej części Azji i
Afryki. Pamiętał, co powiedział Renoir, kiedy mu oznajmiono, że Gauguin pojechał
malować na Tahiti. "Dlaczego on musi wydawać tyle pieniędzy, żeby jechać malować
tak daleko, kiedy maluje się tak dobrze tutaj, w Batignolles?" Po francusku
brzmiało to lepiej: "quand on peint si bien aux Batignolles", i Thomas Hudson
myślał o wyspie jako o swoim quartier, i wrósł w nią, znał swoich sąsiadów i
pracował tak samo usilnie jak niegdyś w Paryżu, kiedy młody Tom był jeszcze
dzieckiem. Czasami opuszczał wyspę, by łowić ryby u wybrzeży Kuby albo wybrać
się w góry na jesieni. Ale wydzierżawił rancz, który miał w Montanie, bo
najlepszym okresem było tam lato i jesień, a teraz chłopcy zawsze musieli jechać
do szkół na jesieni. Od czasu do czasu musiał jeździć do Nowego Jorku, żeby
zobaczyć się ze swoim sprzedawcą. Jednakże teraz sprzedawca częściej przyjeżdżał
do niego i zabierał obrazy na północ. Thomas Hudson miał dobrą pozycję jako
malarz i był ceniony zarówno w Europie, jak we własnym kraju. Miał regularny
dochód z dzierżawy złóż naftowych na terenach, które niegdyś należały do jego
dziadka. Były to pastwiska i po ich sprzedaniu zachował prawa do zasobów
mineralnych. Blisko połowa tego dochodu szła na alimenty, ale reszta dawała mu
zabezpieczenie, tak że mógł malować to, co chciał, bez żadnego komercjalnego
nacisku. Pozwalało mu to również mieszkać tam, gdzie sobie życzył, i podróżować,
kiedy mu przyszła ochota. Powiodło mu się prawie we wszystkim z wyjątkiem życia
małżeńskiego, choć w gruncie rzeczy nigdy mu nie zależało na powodzeniu.
Zależało mu na malarstwie i własnych dzieciach i był wciąż jeszcze zakochany w
pierwszej kobiecie, w jakiej się kochał. Od tamtej pory kochał wiele kobiet i
czasem ktoś przyjeżdżał pomieszkać na wyspie. Potrzebował towarzystwa kobiet i
były mile widziane na jakiś czas. Lubił mieć je u siebie, niekiedy przez dłuższy
okres. Ale w końcu zawsze był rad, gdy wyjeżdżały, nawet jeżeli je bardzo
polubił. Nauczył się nie kłócić już z kobietami i tego, jak się nie żenić. Tych
dwóch rzeczy było prawie równie trudno się nauczyć jak ustatkowania i malowania
w sposób systematyczny i uporządkowany. Ale nauczył się tego i miał nadzieję, że
trwale. Umiał malować od dawna i uważał, że uczy się coraz więcej z każdym
rokiem. Jednakże trudno mu było ustatkować się i malować z jakąś dyscypliną, bo
miał w życiu okres, kiedy był niezdyscyplinowany. Nigdy nie był naprawdę
nieodpowiedzialny, ale bywał niezdyscyplinowany, samolubny i bezwzględny.
Wiedział to teraz, nie tylko dlatego, że wiele kobiet mu to powiedziało, ale
ponieważ w końcu odkrył to sam. Wtedy postanowił, że będzie samolubny tylko w
swoim malowaniu, bezwzględny tylko w swojej pracy i że się zdyscyplinuje i
pogodzi z dyscypliną. Zamierzał cieszyć się życiem w ramach tej narzuconej sobie
dyscypliny i pracować usilnie. A dzisiaj był bardzo szczęśliwy, bo rano miały
przyjechać jego dzieci. - Panie Tom, nic pan nie chce? - zapytał Joseph, jego
służący. - Na dzisiaj pan skończył, nie? Joseph był wysoki, miał bardzo długą,
bardzo czarną twarz, duże ręce i duże stopy. Miał na sobie białą kurtkę i
spodnie i był boso. - Dziękuję ci, Joseph. Chyba nie. - Mały dżin z tonikiem? -
Nie. Myślę, że pójdę się napić do pana Bobby'ego. - Niech pan wypije tutaj. To
taniej. Pan Bobby był w złym humorze, kiedy tamtędy przechodziłem. Mówi, że za
dużo mieszanych drinków. Ktoś z jakiegoś jachtu zażądał czegoś, co się nazywa
Biała Lady, a on podał butelkę tej amerykańskiej wody mineralnej z panią w
takiej białej sukni, jakby z siatki przeciwko moskitom, siedzącą nad źródłem. -
Chyba lepiej tam pójdę. - Najpierw panu zmieszam jednego. Przywieźli pocztę
statkiem pilota. Może pan ją przeczytać i wypić drinka, a potem pójść do pana
Bobby'ego. - Niech będzie. - To dobrze - powiedział Joseph. - Bo już go
zmieszałem. Ta poczta to chyba nic ważnego, proszę pana. - Gdzie jest? - Na
dole, w kuchni. Zaraz przyniosę. Na dwóch listach jest pismo kobiece. Jeden z
Nowego Jorku. Jeden z Palm Beach. Ładne pismo. A jeden od tego pana, co
sprzedaje pańskie obrazy w Nowym Jorku. Jeszcze parę, których nie znam. - Chcesz
na nie odpowiedzieć za mnie? - Owszem. Jeżeli pan sobie życzy. Jestem dużo
bardziej wykształcony, niż mogłem sobie na to pozwolić. - Lepiej je przynieś na
górę. - Dobrze, panie Tom. Jest także gazeta. - Zachowaj ją, proszę, do
śniadania. Thomas Hudson siedział, czytał listy i popijał chłodny napój. Jeden z
listów przeczytał powtórnie, a potem włożył je wszystkie do szuflady biurka. -
Joseph - zawołał. - Masz wszystko przygotowane dla chłopców? - Tak jest, panie
Tom. I dwie dodatkowe skrzynki Coca_coli. Młody Tom musi już być wyższy ode
mnie, prawda? - Jeszcze nie. - Myśli pan, że już by mnie nalał? - Nie sądzę. -
Tyle razy boksowałem się z tym chłopakiem w życiu prywatnym - powiedział Joseph.
- Całkiem zabawnie będzie mówić do niego pan. Pan Tom, pan David i pan Andrew.
Trzy najfajniejsze cholerne chłopaki, jakich znam. A najbardziej cięty jest
Andy. - Taki był od początku - rzekł Thomas Hudson. - I potem nie przestał, oho!
- powiedział Joseph z podziwem. - Daj im dobry przykład tego lata. - Chyba pan
nie chce, żebym dawał tym chłopcom dobry przykład. Może trzy, cztery lata temu,
kiedy byłem jeszcze naiwny. Ja sam się będę wzorował na Tomie. Był w kosztownej
szkole i ma dobre, kosztowne maniery. Nie mogę wyglądać dokładnie tak jak on.
Ale mogę się tak zachowywać. Swobodnie, bezpośrednio, ale grzecznie. I będę taki
sprytny jak Dave. To najtrudniejsze. A potem się dowiem sekretu, jak Andy robi
się taki cięty. - Ale nie zacznij być tutaj cięty. - Nie, panie Tom, pan mnie
źle zrozumiał. Ta ciętość to nie do domu. Chcę tego w moim życiu prywatnym. -
Miło będzie mieć ich tutaj, nie? - Proszę pana, nie było czegoś takiego od czasu
wielkiego pożaru. Stawiam to na równi z Drugim Przyjściem. Pan pyta, czy będzie
miło? Tak, proszę pana, będzie miło. - Będziemy musieli obmyślić dla nich masę
rzeczy, żeby się dobrze bawili. - Nie, proszę pana - powiedział Joseph. -
Powinniśmy obmyślić, jak ich ochraniać przed ich własnymi strasznymi pomysłami.
Eddy może nam pomóc. On ich zna lepiej ode mnie. Ja jestem ich przyjacielem i to
utrudnia sprawę. - Jak tam Eddy? - Popijał trochę na konto dnia urodzin
królowej. Jest w pierwszorzędnej formie. - Lepiej pójdę do pana Bobby'ego, póki
jest w złym humorze. - Pytał o pana. Jeżeli był kiedyś dżentelmen, to właśnie
pan Bobby, i czasem ta hołota, co przypływa na jachtach, zdziera mu nerwy. Miał
je diabelnie zdarte, jak wychodziłem. - Coś ty tam robił? - Poszedłem po
Coca_colę i zostałem, żeby poćwiczyć sobie kijem bilardowym. - Jaki jest stół? -
Gorszy. - Zejdę na dół - powiedział Thomas Hudson. - Chcę wziąć prysznic i
przebrać się. - Rozłożyłem pana rzeczy na łóżku - powiedział mu Joseph. - Chce
pan jeszcze jeden dżin z tonikiem? - Nie, dziękuję. - Pan Roger przypłynął
statkiem. - Dobrze. Złapię go. - Czy on będzie tu mieszkał? - Możliwe. - W
każdym razie pościelę dla niego łóżko. - Dobrze. III Thomas Hudson wziął
prysznic i wyszorował sobie głowę mydłem, a potem opłukał się kłującym prądem
ostro tryskającego prysznicu. Był masywnym mężczyzną i wyglądał masywniej nago
niż w ubraniu. Był bardzo opalony, a włosy miał zjaśniałe i odbarwione od
słońca. Nie miał żadnej nadwagi i sprawdziwszy stwierdził, że waga wskazuje sto
dziewięćdziesiąt dwa funty. "Powinienem był popływać, zanim wziąłem prysznic -
pomyślał. - Ale pływałem długo dziś rano, nim zacząłem pracować, i jestem teraz
zmęczony. Będzie masa pływania, jak przyjadą chłopcy. I Roger też jest tutaj. To
dobrze." Włożył czyste szorty, starą baskijską koszulę i mokasyny i zszedł z
domu po stoku, a potem przez furtkę w parkanie w jaskrawy blask wybielonego
słońcem koralu Drogi Królewskiej. Przed nim wyprostowany stary Murzyn w czarnej
alpakowej marynarce i wyprasowanych ciemnych spodniach wyszedł z jednej ze
stojących wzdłuż drogi chat z nie malowanych desek, którą ocieniały dwie wysokie
palmy kokosowe, i skręcił na drogę. Thomas Hudson dojrzał jego wspaniałą czarną
twarz, kiedy skręcał. Zza chaty doleciał głos dziecka śpiewającego drwiąco starą
angielską piosenkę. Wujcio Edward przybył z Nassau,@ by cukierków trochę
sprzedać@ P. H. kupił i mnie kazał,@ takiej frajdy nic nam nie da -@ Wuj Edward
obrócił swą wspaniałą twarz, która wyglądała równie smutno, jak gniewnie w
jasnym popołudniowym słońcu. - Ja cię znam - powiedział. - Nie widzę cię, ale
wiem, coś za jeden. Doniosę na ciebie konstablowi. Głos dziecka rozbrzmiewał
dalej, czysty i wesoły: O, z Edwarda@ o, z Edwarda@ z Wujcia sztuka chytra,
twarda,@ a cukierki jego kit.@ - Konstabl się o tym dowie - powiedział Wuj
Edward. - Konstabl wie, jakie kroki przedsięwziąć. - Masz dziś jakie zgniłe
cukierki, Wuju Edwardzie? - zawołał chłopak. Uważał, żeby się nie pokazywać. -
Prześladują człowieka - powiedział głośno Wuj Edward idąc dalej. - Targają i
niszczą szatę jego godności. O dobry Boże, przebacz im, bo nie wiedzą, co
czynią. Dalej przy Drodze Królewskiej słychać było inne śpiewy dolatujące z
pokojów nad "Ponce de Le~on". Jakiś murzyński chłopak przebiegł spiesząc
koralową drogą. - Była awantura, panie Tom, czy coś takiego - powiedział. -
Jeden pan z jachtu wyrzucał rzeczy przez okno. - Jakie rzeczy, Louis? - Co się
dało, panie Tom. Wyrzucał wszystko, co mu w ręce wpadło. Ta pani chciała go
powstrzymać, ale powiedział, że ją też wyrzuci. - A skąd on jest? - Jakiś ważny
pan z północy. Mówi, że może kupić i sprzedać całą wyspę. Pewnie mógłby ją
dostać całkiem tanio, jeżeli dalej będzie tak się rzucał. - Czy konstabl
interweniował? - Nie, panie Tom. Nikt jeszcze nie wezwał konstabla. Ale
wszystkim się wydaje, że już pora na niego. - Ty jesteś z nimi, Louis? Chciałem
dostać jakieś przynęty na jutro. - Dobrze, przyniosę panu przynęty. Niech pan
się o to nie martwi. Tak, jestem z nimi. Wynajęli mnie, żebym ich zabrał na
połów albuli dziś rano i od tej pory jestem wciąż z nimi. Tyle że nie łowią
albuli. Wcale nie. Chyba że ma być łowieniem ciskanie talerzami, filiżankami,
kubkami i krzesłami; a za każdym razem jak pan Bobby przynosi mu rachunek, on go
drze i mówi panu Bobby'emu, że jest złodziejski drań i łajdak. - Z tego wygląda,
że to trudny pan. - Panie Tom, to jest najcholerniejszy pan, jakiego kto widział
przedtem czy potem. Kazał mi, żebym im śpiewał. Pan wie, że nie umiem śpiewać
tak ładnie jak Josey, ale śpiewam, jak potrafię, a czasem lepiej niż potrafię.
Robię co mogę. Pan wie, jak to jest. Słyszał pan, jak śpiewam. A on tylko by
słuchał tej piosenki o mamie, co nie chce grochu ani ryżu, ani oleju kokosowego.
W kółko i w kółko. To stara piosenka i zmęczyła mnie, więc mu powiedziałem:
"Proszę pana, ja znam nowe piosenki. Dobre piosenki. Ładne piosenki. I znam też
stare, takie jak ta o śmierci Johna Jacoba Astora na "Tytaniku", kiedy go
zatopiła góra lodowa, i jakby pan sobie życzył, chętnie bym ją zaśpiewał zamiast
tego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin
W ramach Chomikuj.pl stosujemy pliki cookies by umożliwić Ci wygodne korzystanie z serwisu. Jeśli nie zmienisz ustawień dotyczących cookies w Twojej przeglądarce, będą one umieszczane na Twoim komputerze. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia. Dowiedz się więcej w naszej Polityce Prywatności