-
26569 -
227260 -
6445 -
5705
277376 plików
185562,05 GB
Jak pokonać kogoś, kto wydaje się niezniszczalny? Jak wygrać z kimś, kto jest inteligentny, sprytny, pomysłowy, nie boi się wziąć spraw w swoje ręce i na dodatek walczy po właściwej stronie? Podobne pytania zadawał sobie człowiek od momentu, kiedy tylko zaczął myśleć. Odpowiedź jest zawsze ta sama: zadać najmniej oczekiwany cios.
Tak właśnie postąpiono z Johnem McClane'em. Brutalny, okrutny i całkowicie bezsensowny mord na nim został dokonany przez osoby, którym powinien był wierzyć bezgranicznie: reżysera Johna Moore'a i scenarzystę Skipa Woodsa. Po prawdzie jednak obaj panowie byli tylko wykonawcami wyroku. Rzeczywistymi oprawcami są szefowie 20th Century Fox. Trzeba być bowiem skończonym naiwniakiem, aby uwierzyć, że autor "Maksa Payne'a" jest w stanie nakręcić dobry film. A ponieważ w Hollywood nie ma naiwniaków (przynajmniej nie wśród trzymających kasę), jedyny wniosek, jaki się nasuwa, to to, że wytwórnia działała z premedytacją. I przynajmniej za to mogę ich podziwiać: nie dość, że ukatrupili legendę, to jeszcze sprawili, że fani McClane'a za to zapłacili. Zagranie godne mistrza zbrodni.
Jak na porządną zdradę przystało, jej początki są całkiem niepozorne. Choć już scena rozmowy z córką tak zgrzyta, że powinna być sygnałem alarmowym. Ale łatwo przychodzi to zignorować, bo przecież wszyscy chcemy wierzyć, że John McClane będzie w końcu bohaterem dobrego filmu, na miarę jedynki czy dwójki. Początek sekwencji moskiewskiej zdaje się uspokajać tych, którzy zaniepokoili się miernotą wcześniejszych dialogów. Scena w taksówce wydaje się ukłonem w stronę początków serii (choć mnie osobiście bardziej podoba się wersja ze zwiastuna od tej użytej ostatecznie w filmie). Ale potem następuje eksplozja i długa sekwencja pościgowa, przed którą nadzieja na dobry film akcji ucieka, gdzie pieprz rośnie, i już nigdy nie wraca. Owszem, twórcy mieli spory budżet, więc sekwencja jest odpowiednio widowiskowa i sprawnie zmontowana. Ale co z tego, skoro składa się z tak piramidalnych głupstw, których nie uświadczy się nawet w ostatnich, nieoglądanych przez nikogo filmach ze Stevenem Seagalem.
Potem jest niestety gorzej. Rozumiem, że w przygotowaniu jest prequel, z którego dowiemy się, że John McClane to tak naprawdę Pinokio, bo tylko to tłumaczyłoby, dlaczego jego syn jest takim drewnem. Kiedy jeden z zabójców zaczyna tańczyć, już wiadomo, że gorzej być nie może, nawet w najniższych kręgach piekieł. Cięte dialogi pisała chyba osoba "rodząca" kamienie żółciowe, która chciała się z nami podzielić bólem tego doświadczenia (skutecznie!). A sam McClane z prawdziwego herosa zmienia się w katalizator eksplozji, i nic więcej.
W ten sposób "Szklana pułapka 5" zredukowana została do trzech scen akcji, w które wpompowano tyle kasy, ile się tylko dało. Cała reszta, czyli to, co powinno być fabułą, to dziura bez dna, więc spokojnie można przestać patrzeć i zająć się przyjemniejszymi rzeczami, jak choćby swoją drugą połową (teraz jest dla mnie jasne, dlaczego film wszedł do kin w walentynki). Najlepszy moment w całym filmie to napisy końcowe. Oznaczają bowiem, że masakra dobiegła końca i można opuścić miejsce zbrodni.
Dla każdego widza piątej części "Szklanej pułapki" będzie jasne, że seria w obecnej postaci się skończyła. Wydaje się, że w takiej sytuacji przed wytwórnią stoją tylko dwa wyjścia: jej decydenci mogą poczekać kilka lat i zrobić reboot, który zacząłby wszystko od początku, albo (i po cichu liczę, że tak się stanie) zignorować film Moore'a, udać, że nigdy nie powstał i zabrać się za nakręcenie prawdziwej "Szklanej pułapki 5". Takiej, na jaką zasługują i John McClane, i jego fani.
Nie ma plików w tym folderze
-
0 -
0 -
0 -
0
0 plików
0 KB