Snuta przez seniorkę rodu historia pięciu pokoleń Scortów toczy się na południu Włoch, w małym, ubogim miasteczku Montepuccio. Zaczyna się w 1870 roku gwałtem dokonanym przez byłego przestępcę, z którego poczyna się założyciel rodziny. Przez lata familia będzie nosić skazę swego pochodzenia, nawet szukając szczęścia za oceanem, jednak umiłowanie piękna ojczystej ziemi, praca i szacunek dla życia pomogą Scortom na powrót zadomowić się w tej trudnej, spalonej słońcem krainie, zdjąć ciążącą na nich hańbę, przekazać potomnym cząstkę mądrości oraz iskierkę radości i szczęścia. To napisana z wielkim rozmachem opowieść o korzeniach, cierpieniu i miłości...
"Reszta, cała reszta nie miała znaczenia.Luciano Mascalzone wyszedł z domu Filomeny Biscotti, nie zamieniwszy z nią słowa. Zasnęli przytuleni do siebie, znużeni miłością. Już dawno nie spał tak dobrze. Błogim snem, który ogarnia całe ciało. Głębokie ukojenie, sjesta bogacza, który nie zna trosk.
Osiołek stał u drzwi, pokryty szarym pyłem. Luciano zrozumiał nagle, że odliczanie już się rozpoczęło. Zmierzał w ramiona śmierci. Bez wahania. Upał nieco zelżał. Miasteczko ożyło. Staruszki, całe na czarno, wychodziły przed domy, siadały na chybotliwych krzesłach i komentowały szeptem niestosowną obecność osła, zastanawiając się, kto też może być jego właścicielem. Na widok Luciana umilkły spłoszone. Uśmiechnął się w duchu. Wszystko było dokładnie tak, jak sobie wyobrażał. „Ci durnie z Montepuccio nic się nie zmienili. Co oni sobie myślą? Że się ich boję? Że będę próbował uciec? Nie boję się nikogo. Dziś mnie zabiją. Ale nie zdołają mnie przestraszyć. Przebyłem zbyt długą drogę. Nie mogą mnie dosięgnąć. Czy kiedyś zrozumieją? Drwię sobie z ich ciosów. Przeżyłem rozkosz. W ramionach tej kobiety. Dała mi rozkosz. Lepiej, by wszystko skończyło się już teraz, bo życie będzie odtąd jałowe i smutne, jak dno pustej butelki". Przemknęło mu przez głowę, że trzeba je sprowokować, bezczelnie rzucić wyzwanie badawczym spojrzeniom, pokazać, że się nie boi, i stojąc na progu domu, zaczął bezceremonialnie zapinać spodnie. Wskoczył na osła i ruszył w powrotną drogę. Słyszał za plecami wielkie poruszenie. Plotka już żyła i zaczynała krążyć od domu do domu, z tarasu na balkon, niesiona przez bezzębne, stare usta. Gwar wciąż narastał za jego plecami. Znowu przemierzał rynek Montepuccio. Stoliki kawiarni stały już na zewnątrz. Tu i ówdzie widział mężczyzn pochłoniętych rozmową. Na jego widok milkli. Za plecami narastała wrzawa. Kto to taki? Skąd się tu wziął? Niektórzy już go rozpoznali, ale nie dawano im wiary. Luciano Mascalzone. „Tak. To ja – myślał, patrząc w osłupiałe ze zdumienia oczy. – Patrzycie jak sroka w gnat. To ja. Bez wątpliwości. Róbcie, co do was należy. Widzę, że was korci. Tylko przestańcie się tak gapić. Przejeżdżam obok. Powoli. Nie uciekam. Dla mnie jesteście jak muchy. Wielkie, natrętne muchy. Które odpędzam dłonią". Luciano zjeżdżał w dół via Nuova. Milczący tłum utworzył już orszak. Mężczyźni z Montepuccio opuścili tarasy kawiarni, kobiety stały na balkonach, wołając: „Luciano Mascalzone? To ty?"