-
6062 -
3657 -
81825 -
1189
94814 plików
1071,73 GB
Do obejrzenia serii zabierałem się kilkakrotnie, zawsze jednak coś mi przeszkodziło. Któregoś dnia powiedziałem sobie: Dosyć! Postanowiłem usiąść i obejrzeć to do końca. Wymagało to ode mnie trochę poświecenia i silnej woli, ale ostatecznie – po jakimś tygodniu – udało się.
Na Ziemi miało miejsce ogromne bum! Nie był to jednak second impact – przez mieszkańców planety owo bum! nazwane zostało armageddonem. Teraz na Ziemi żyje nie tylko nasza rasa (terranie), ale i istoty, które ludzie – czerpiąc z dawnych wierzeń – nazwali wampirami (tudzież długowiecznymi). Po stronie ludzi stoi między innymi krwiopijca Abel Nightroad. W przeciwieństwie jednak do innych wysysaczy krwi znanych nam z japońskich czy amerykańskich dzieł, nie jest on dhampirem, a może uchodzić za „czystego” wampira. Nightroad jest wędrownym księdzem znajdującym się na usługach Watykanu. Jak nietrudno się domyślić, pomiędzy ludźmi i wampirami zrodził się konflikt, co jest głównym motywem serialu. Największe znaczenie w konflikcie ma organizacja Rozenkreuz (po naszemu zwana czasem zakonem Róży i Krzyża, stąd też jego członków nazywa się różokrzyżowcami).
Oprócz wątku konfliktu dwóch ras, obserwujemy także losy poszczególnych jednostek – targające nimi uczucia, motywy ich działania, pewne fakty z ich przeszłości. Czyli, krótko mówiąc: nic nowego. Serial dzieli się na kilka osobnych historii, często ponumerowanych, które łączą się w jedną całość.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy podczas oglądania serialu, to wspaniała oprawa techniczna, zwłaszcza przepiękne animacje i scenografie – tak powinno się robić anime! Niestety, twórcy zastosowali tutaj bardzo chamski trick: tylko pierwszy odcinek był świetny pod tym względem. Reszta została dość zubożona, chociaż i tak prezentuje się nieźle (porównując ją jednak z pierwszym odcinkiem, możemy narzekać). W kolejnych odcinkach scenerie nie są już tak szczegółowe, a niektóre animacje i ich wykonanie mogą razić widza (na przykład gołębie albo pociąg w pierwszych odcinkach – dla mnie jest to szczyt tandety). Sporo mamy tutaj animacji komputerowych. Przeważnie sprawdzają się dobrze, aczkolwiek zdarzają się momenty, kiedy mogą się nie spodobać (Gonzo, Gonzo!). Mam tutaj na myśli przede wszystkim samoloty czy „panoramę” wielkiego watykańskiego pokoju, w którym papież, Catherina i inni rozmawiają i podejmują decyzje. Trudno jest mi znaleźć słowo, którym mógłbym wyrazić moje odczucia co do niektórych animacji, teł, scenografii. Najbliżej było by chyba słowom „ciosane” lub „toporne”.
Japończycy po raz kolejny sięgnęli po religię chrześcijańską, europejskie tradycje i naszą historię. Akcja anime rozgrywa się w Europie, przeważnie w Rzymie. Twórcy przedstawili nam swoją wizję Watykanu za kilka stuleci, z ogromnymi ogrodami i reflektorami wokół miasta. To jednak nie wszystko: można powiedzieć, że historia zatoczyła koło, a Rzym po raz kolejny stał się pępkiem świata. Watykan spełnia teraz funkcje polityczne, dyplomatyczne i wojskowe. Poza Rzymem wyraźnie odznaczają się Imperium ze stolicą w Bizancjum (państwo zamieszkiwane głównie przez wampiry) oraz Albion (obecnie Wielka Brytania; Albion był ongiś nazwą Wysp Brytyjskich). Jeżeli poszperasz w Internecie, znajdziesz na pewno wzmianki o założonym w XV wieku zakonie Rosenkreutz czy o Caterinie Sforzy oraz Alfonsie d’Estem.
To nie koniec wariacji. Główny bohater jest księdzem-wampirem, a na usługach Watykanu są także księża-roboty oraz kobiety, a papież... Cóż, na pierwszy rzut oka wygląda jak jakiś bishōnen, ale sytuacja z nim jest podobna jak z osobą śpiewającą w Tokio Hotel – nawet teraz nie jestem do końca pewien, jaka to płeć, chociaż wyraźnie powiedziano, że chłopiec. Wariacje twórców nie dotyczą jednak jedynie Watykanu. I tak na przykład 7. odcinek jest opowieścią o Piotrusiu Panie w krzywym zwierciadle: na pewnej wyspie żyją sobie Peter, Wendy i inne dzieci. Żyją one samotnie, ponieważ ich opiekun, profesor James Barrie (radzę sprawdzić, jak nazywał się autor „Piotrusia Pana”!) zniknął. Dzieci nie lubią dorosłych i nie chcą dorosnąć, a swoją wyspę nazywają Never Land (o ile się nie mylę, w polskim przekładzie jest to Nibylandia). Jakby tego było mało, małe wróżki atakują statki, mordując załogę – słodkie, nieprawdaż? Co można dodać jeszcze do tego wszystkiego? Może bohatera, który nazywa się Václav Havel (bez obaw, nie ma on nic wspólnego z ČSSR) albo kasyno o nazwie INRI? To tylko kilka przykładów ze wszystkich dwudziestu czterech odcinków. Bardziej dociekliwi (lub wredni) mogliby dopatrzyć się inspiracji „Matriksem” (zwłaszcza moment, w którym rękoma zatrzymuje się lecące pociski) czy filmami o Jamesie Bondzie (supersamochód w jego stylu).
Sprawa z bohaterami ma się tak: jest ich sporo, ale – mówiąc szczerze – żaden z nich jakoś specjalnie mnie nie obchodził. Moim zdaniem może mówić to samo za siebie: postaci są nawet ładne, czasami trochę przerysowane, ale nie udało im się wzbudzić moich uczuć. Nie wiem, co chcieli osiągnąć twórcy tworząc postać fajtłapowatego – z pozoru – księdza, słodzącego herbatę trzynastoma kostkami cukru, który może przerodzić się w morderczą maszynę, dodając mu do towarzystwa martwiącą się o niego młodą siostrę zakonną czy zgraję lubujących się w walce facetów, walczących w imię dobra po stronie Watykanu? Paradoksem jest chyba to, że najbardziej polubiłem postać księdza-robota, który ograniczał się głównie do dwóch słów: potwierdzam i odmawiam.
Na plus mogę zaliczyć muzykę. Spodobały mi się przede wszystkim opening i ending – z pozoru mogą trochę nie pasować do klimatu serii, ale moim zdaniem są w sam raz. Także tło muzyczne nie jest najgorsze. Mamy tutaj ładne utwory instrumentalne (orkiestra) przeważnie utrzymane w żywym tempie. Jak przystało na anime „kościelne”, nie zabrakło także chóralnego śpiewu (naprawdę ładny, ale i tak nie umywa się do „Vampire Hunter D: Żądza krwi”). Może nie robi to jakiegoś superpiorunującego wrażenia, ale jest ładne i, podobnie jak opening i ending, pasuje co całości.
Oglądając „Trinity Blood” ciągle po głowie chodził mi „Hellsing”. Jest to błędne skojarzenie, wiem o tym, ale nie mogłem pozbyć się tego głupiego skojarzenia! „Trinity Blood” oceniam jako przeciętne anime – nie było to nic specjalnie odkrywczego i porywającego. Z przepięknym wykonaniem pierwszego odcinka kontrastowało „toporne” i „ciosane” wykonanie niektórych fragmentów pozostałych. Bohaterowie praktycznie mnie nie obchodzili, a to niedobrze. Na pochwałę zasługuje muzyka i pomysłowość Japończyków w przerabianiu naszych tradycji kulturalnych i kościelnych. Po kilku próbach obejrzałem je w całości; scenariusz nie był zbyt skomplikowany, a i samo oglądanie nie było takie straszne. Jestem jednak pewien, że drugi raz do tej serii nie wrócę, chyba że puszczą ją w polskiej telewizji. „Trinity Blood” pozostawiła po sobie raczej pozytywne wspomnienie, aczkolwiek z wieloma brakami i pewnym niedosytem – z tej historii można było coś jeszcze wyciągnąć.
- sortuj według:
-
0 -
0 -
24 -
0
24 plików
3,68 GB